wtorek, 21 kwietnia 2020

Karl Adam o drodze do odrodzenia Zachodu


Boskie życie, życie pełne łaski i prawdy zostało nam objawione i dane raz na zawsze w Chrystusie. I nie ma żadnego trwałego, owocnego życia, życia narodów i ludzi, które nie czerpałoby z tego Boskiego prażycia. Nie może nastąpić zjednoczenie Zachodu ani wspólnota dusz, jeśli motywy, tęsknoty i nadzieje ludzi nie będą pochodziły z tego boskiego źródła. Chrystus był i na zawsze pozostanie sercem ludzkości, jej prawdziwą i jedyną ojczyzną, gdzie jej dusza znajdzie odpocznienie. Taka jest nasza wiara: albo kultura Zachodu upadnie - a prorocy klęski są już wśród nas - albo odrodzi się w Tym, który jest naszym życiem. To życie Chrystusa może popłynąć jedynie przez Kościół, który Chrystus zbudował na Piotrze. Tylko temu Kościołowi złożono obietnicę, iż bramy piekielne go nie przemogą. On tylko posiada gwarancję trwałości, do niego tylko należy przyszłość. Tak jak Kościół, zachowując zwartą jedność i głosząc moc posłania Chrystusowego, dał wewnętrzną jedność i silną duszę średniowiecznemu światu narodów, jak zachował wzniosłość, czystość i wolność religii chrześcijańskiej w nieubłagalnej walce z prymitywnymi, pogańskimi instynktami i z wciąż odradzającym się dzikim imperializmem cesarzy, tak też obecnie tylko on jest w stanie wskazać - w sytuacji sporów, rozpadu i rozmycia wartości, zaskorupienia się Zachodu - ponownie jeden wzniosły cel i przywrócić Zachodowi twórcze i dynamiczne moce religijne, energię moralną i ożywiające napięcie. Tylko w Kościele na nowo mogą zostać zadzierzgnięte niegdyś zerwane nici z wielką, bogatą przeszłością, z której wyrosła nasza zachodnia cywilizacja. Czy patrzymy przed siebie, czy wstecz, widzimy, iż bez Kościoła Piotra nie będzie istniała wewnętrzna dynamiczna jedność i historia Zachodu urwie się. Zamiast niej pojawi się przypadkowe następstwo wydarzeń bez celu i sensu. Tak też dzieje się z każdym ciałem, z którego uchodzi dusza. My po prostu potrzebujemy tego Kościoła, aby móc żyć.            
Przyznaję, że wiele osób tak tego nie postrzega. I wina leży nie tylko po ich stronie. Gdy mroczne chmury przesądów i nieporozumień przysłaniają nam jasny obraz naszego Kościoła, także my, katolicy, musimy wyznać: Mea culpa, mea maxima culpa. Niestety za taki stan rzeczy winę ponoszą także sami katolicy: to nasze niedoskonałości, słabości i grzechy są źródłem, z którego w dużej mierze wypływają ciemne chmury i zakrywają oblicze Oblubienicy Chrystusa. Gdy Bóg dopuścił, by odłączyły się od nas znaczne części Kościoła, które zawierały w sobie pełnię najwartościowszych, najszlachetniejszych sił, to ukarał tym samym nie tylko tych, co się odłączyli, lecz również nas samych. Ta kara, to karzące dopuszczenie, tak jak każde inne dopuszczenie zła, ma stać się dla nas upomnieniem, wezwaniem do nawrócenia. To poważny nakaz: Czyńcie pokutę. Musimy w sobie, subiektywnie, ukształtować tego ducha Jezusa, który zyskał obiektywny kształt w Kościele. Jest to przede wszystkim duch miłości i braterstwa, wierności i prawdy. I wtedy niechybnie Bóg, choć stanie się to po długiej wędrówce, w której dusza Zachodu doznała kryzysu, łaskawie zezwoli, iż znowu się odnajdziemy, że wewnętrzna duchowa wspólnota z Jezusem stanie się też wspólnotą zewnętrzną, jedną jedyną trzodą z jednym, jedynym pasterzem. Wówczas to wypełni się modlitwa Jezusa, którą przed śmiercią skierował do Ojca: 
Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś ty mnie posłał (J 17, 20-21).

Cytat z książki Karla Adama pt. Natura katolicyzmu (tłum. Paweł Lisicki, Warszawa 1999, s. 91-91).
Karl Adam (1876-1966) był niemieckim teologiem i pisarzem katolickim.






     


czwartek, 17 maja 2018

Miasto


Szedłem wczesnym rankiem jedną z głównych ulic Warszawy. Jak to w „wielkim mieście” pędziło mnóstwo ludzi, jeździły samochody, było głośno i „światowo”. W pewnym momencie usłyszałem cichy śpiew ptaków. Przystanąłem i zacząłem wsłuchiwać się w ten dźwięk. Podejrzewam, że w pobliżu mało kto zwrócił na niego uwagę. Stałem tak przez chwilę, a następnie skręciłem w boczną ulicę i znalazłem się w dość ładnym miejscu, którego wcześniej nie widziałem. Ulice, którymi podążałem były prawie opustoszałe (a nadal byłem w centrum). Szedłem dalej i trafiłem do parku, w którym prawie nikogo nie było. A jednak prawdziwe życie było właśnie tu - z dala od miejskiego zgiełku, korporacyjnej gonitwy i dziennikarskiej pogoni za „newsami”.

P. K.




czwartek, 13 października 2016

Maurice Barrès o tym, czym jest nacjonalizm


Nacjonalizm, jak ja go rozumiem, to tradycja odnaleziona przez analizę własnego ja. (...) Żyję pośród zbiorowości starszej niż ja sam. Początkowo dumny ze swej wolności dochodzę jednak do przeświadczenia, że w ogromnej mierze zależę od tej ziemi i jej zmarłych, którzy przez tyle wieków przede mną tworzyli ją i kształtowali tak w rzeczach oczywistych, widzialnych, jak i w najsubtelniejszych imponderabiliach (...). Jesteśmy mimo naszej indywidualnej wolności tylko „dalszym ciągiem”. Człowiek wolny to w istocie nie ten, który zrywa z własną przeszłością i tradycją, ale ten, który uświadamia sobie pełnię swego zakorzenienia w rodzinie, w narodzie, w kulturze. (...)
Nacjonalizm jest rozwiązywaniem kwestii społecznych przez odnoszenie ich do konkretnego narodu, do jego żywotnych interesów (…). Nacjonalizm jest odczuciem odrębności i wyjątkowości jego kultury bez umniejszania odrębności i wyjątkowości kultur innych narodów. Nacjonalizm nie kieruje się przeciw innym narodom, kieruje się do wewnątrz własnego narodu  (…).



 Źródło: http://www.legitymizm.org/kto-sie-boi-nacjonalizmu

czwartek, 19 maja 2016

Kmicic przybywa na Jasną Górę


Od bramy fortecznej chłopi i szlachta, mieszczanie z różnych okolic, ludzie wszelkiego wieku, obojej płci i wszystkich stanów, czołgali się ku kościołowi na kolanach, śpiewając pieśni pobożne. Płynęła ta rzeka bardzo wolno i bieg jej zatrzymywał się co chwila, gdy ciała zbiły się zbyt ciasno. Chorągwie wiały nad nią nakształt tęczy. Chwilami pieśni milkły i tłumy poczynały odmawiać litanią, a wówczas grzmot słów rozlegał się z jednego końca w drugi. Między pieśnią a pieśnią, między litanią a litanią, tłumy milkły i biły czołem w ziemię lub rzucały się krzyżem; słychać było tylko głosy błagalne i przeraźliwe żebraków, którzy siedząc po dwóch brzegach rzeki ludzkiej, odsłaniali na widok publiczny swe skaleczałe członki. Wycie ich mieszało się z brzękiem grosiwa wrzucanego do blaszanych i drewnianych mis. I znowu rzeka głów toczyła się dalej i znowu brzmiały pieśni.
W miarę jak fala zbliżała się do drzwi kościoła, zapał wzrastał i zmieniał się w uniesienie. Widziałeś ręce wyciągnięte ku niebu, oczy wzniesione, twarze blade ze wzruszenia lub rozpalone modlitwą.
Różnice stanu znikły: chłopskie sukmany zmieszały się z kontuszami, żołnierskie kolety z żółtemi kapotami mieszczan.
We drzwiach kościoła ścisk powiększył się jeszcze. Ciała ludzkie utworzyły już nie rzekę, ale most, tak zbity, iż możnaby było przejść po głowach, ramionach, nie dotknąwszy stopą ziemi. Piersiom brakło oddechu, ciałom przestrzeni, lecz duch, który je ożywiał, dawał im żelazną odporność. Każdy się modlił, nikt nie myślał o niczem innem; każdy dźwigał na sobie tłok i ciężar całej tej masy, lecz nikt nie upadał i popychany przez tysiące, czuł w sobie siłę za tysiąc i z tą siłą parł naprzód, pogrążon w modlitwie, w upojeniu, w egzaltacyi.
 Kmicic, czołgający się ze swymi ludźmi w pierwszych szeregach, dostał się wraz z pierwszymi do kościoła, potem prąd wniósł go do cudownej kaplicy, gdzie tłumy rzuciły się na twarz, płacząc, obejmując rękoma posadzkę i całując ją z uniesieniem. Tak czynił i pan Andrzej, a gdy wreszcie ośmielił się podnieść głowę, uczucie rozkoszy, szczęścia i zarazem śmiertelnej obawy, odjęło mu prawie przytomność.
 W kaplicy panował mrok czerwony, którego nie rozpraszały zupełnie płomyki świec, jarzących się przed ołtarzem. Barwne światła wpadały także przez szyby i wszystkie cne blaski czerwone, fioletowe, złote, ogniste, drgały na ścianach, ślizgały się po rzeźbach, załamaniach, przedzierały się w zaciemnione głębie, wydobywając na jaw jakieś niewyraźne przedmioty, pogrążone jakoby we śnie. Tajemnicze połyski rozbiegały się i skupiały z mrokiem tak nieznacznie, że nikła wszelka różnica między światłem a cieniem. Świece na ołtarzu miały glorye złote. Dymy z kadzielnic tworzyły mgłę purpurową; biały ornat zakonnika, odprawiającego ofiarę, grał przyćmionemi kolorami tęczy. Wszystko tu było pół widne, pół przesłonięte, nieziemskie: blaski nieziemskie, mroki nieziemskie — tajemnicze, uroczyste, błogosławione, przepełnione modlitwą, adoracyą. świętością...
 Z głównej nawy kościoła dochodził szum zmieszany głosów ludzkich, jak ogromny szum morza, a tu panowała cisza głęboka, przerywana tylko głosem zakonnika, śpiewającego wotywę.
 Obraz jeszcze był przysłonięty, więc oczekiwanie tłumiło dech w piersiach. Widać tylko było oczy wpatrzone w jednę stronę, nieruchome twarze, jakoby już z ziemskiem życiem rozbratane, ręce złożone przed ustami, jak u aniołów na obrazach.
 Śpiewowi zakonnika wtórowały organy, wydając tony łagodne a słodkie, płynące jakoby z fletni zaziemskich. Chwilami zdawały się one sączyć jak woda w źródle, to znów padały ciche a gęste, jak rzęsisty deszcz majowy.
 Wtem huknął grzmot trąb i kotłów — dreszcz przebiegł serca.
 Zasłona obrazu rozsunęła się w dwie strony i potok brylantowego światła lunął z góry na pobożnych.
 Jęki, płacz i krzyki rozległy się w kaplicy.
 „Salve Regina! — zawrzasła szlachta — monstra te esse matrem!“ — a chłopi wołali: „Panienko Najświętsza! Panno złota! Królowo anielska! ratuj, wspomóż, pociesz, zmiłuj się nad nami!“
 I długo brzmiały te krzyki wraz ze szlochaniem niewiast, ze skargami nieszczęśliwych, z prośbami o cud chorych lub kalek.
 Z Kmicica dusza nieomal wyszła; czuł tylko, że ma przed sobą niezmierność, której nie pojmie i nie ogarnie, a wobec której wszystko niknie. Czemże były zwątpienia wobec tej ufności, której cała istność nie mogła pomieścić; czem niedola wobec tej pociechy; czem potęga szwedzka wobec takiej obrony; czem ludzka złość wobec takiego patronatu?...
 Tu myśli w nim ustały i zmieniły się w czucia same; zapomniał się, zapamiętał, przestał rozeznawać kim jest, gdzie jest... Zdawało mu się, że umarł, że dusza jego leci z głosami organów, miesza się z dymami kadzielnic; ręce, przywykłe do miecza i rozlewu krwi, wyciągnął do góry i klęczał w upojeniu, w zachwycie.
 Tymczasem ofiara kończyła się. Pan Andrzej sam nie wiedział, jakim sposobem znalazł się wreszcie znowu w głównej nawie kościelnej. Ksiądz prawił naukę z kazalnicy, ale Kmicic długo jeszcze nic nie słyszał, nic nie rozumiał, jak człowiek zbudzony ze snu nie odrazu miarkuje, gdzie kończy się sen a rozpoczyna jawa.
Pierwsze słowa, jakie usłyszał, były: „Tu się odmienią serca i dusze naprawią, ani bowiem Szwed mocy tej nie zmoże, ani w ciemnościach brodzący prawdziwego światła nie zwyciężą!“
 — Amen! — rzekł w duchu Kmicic i począł się bić w piersi, bo mu się teraz zdawało, że grzeszył ciężko, sądząc, że już wszystko przepadło i że znikąd niemasz nadziei.

- H. Sienkiewicz, Potop (źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Potop_%28Sienkiewicz%29/Tom_III/Rozdzia%C5%82_XII).

piątek, 15 kwietnia 2016

George Sim Johnston o "owocach" darwinizmu


Platonowi i Arystotelesowi (...) nawet się nie śniło, by nauki przyrodnicze uzurpowały sobie rolę mądrości. Jednak do tego właśnie doszło. Przez stulecia nauczyliśmy się, że na główne filozoficzne pytania można odpowiadać w sposób "naukowy". Zapomnieliśmy jednak, że chociaż nauki szczegółowe mogą dochodzić do wielu cennych, ilościowych sądów o rzeczywistości materialnej, to żadna z nich nie może jej wyjaśnić. W kompetencji nauk przyrodniczych nie leży bowiem ani roztrząsanie problemu powstania Wszechświata, ani wyjaśnienie dlaczego coś jest czymś, a nie niczym. Jednak człowiek współczesny nie akceptuje odpowiedzi na takie pytania, jeśli nie będzie ona podana w naukowym opakowaniu. To absolutyzowanie metod przyrodoznawstwa szkodzi zarówno nauce, jak i filozofii. Jak to ujmuje Stanley Jaki "kiedy traktujemy naukę przyrodniczą jako klucz do rzeczywistości, wyrodnieje ona w gnozę, a filozofia staje się upiorem". Naukowcy, którzy uprawiają filozofię w przebraniu nauki, szkodzą zarówno nauce, jak i filozofii.

W zachodnim świecie, za sprawą Darwina, metafizyka została wyrzucona na śmietnik. Jeśli człowiek jest jedynie przypadkowym, kłębiącym się zbiorem atomów, wytworem bezrozumnych procesów, które nie mają żadnego celu, to główne filozoficzne kwestie w rodzaju: "Skąd się tutaj wzięliśmy?" czy "Dokąd zmierzamy?" są zupełnie chybione. Podobnie nie ma sensu zastanawiać się, dlaczego powinniśmy się trzymać jakiegoś prawa moralnego. W 1920 roku Dewey napisał z uznaniem, że po Darwinie "filozofia wyrzekła się dociekania początków i spraw ostatecznych". Dewey, opierając się na tradycji amerykańskiego pragmatyzmu, interesował się tym, co jest skuteczne, a nie tym, co jest prawdziwe. Pragmatyzm leży u podstaw amerykańskiej normy filozoficznej. Wytworzył on społeczeństwo, w którym wszystko dzieje się dzięki cudownym gadżetom - i nie można tego lekceważyć. Jednakże jest to społeczeństwo niedojrzałe, ponieważ ważne prawdy zostały odsunięte na margines.

- G. Sim Johnston, "Czy Darwin miał rację? Katolicy a teoria ewolucji", Kraków 2005, s. 104-105.


Chesterton o potędze gotyku


Jaka dusza kryje się w katedralnych kamieniach? (…) Co w nich jest takiego, co koi i przenika dreszczem człowieka naszej krwi i kultury, a czego nie ma w egipskich piramidach, ani w hinduskich świątyniach, ani w chińskich pagodach? (…) Otóż, po pierwsze, gotyk żyje, a po drugie – jest w marszu. To Kościół Wojujący; to jedyna walcząca architektura. Wszystkie jego wieże to zastygłe w spoczynku groty włóczni. Wszystkie jego kamienie – to uśpione kamienie do katapulty. Mógłbym niemal słyszeć, jak łuki sklepienia krzyżują się z metalicznym szczękiem, niczym miecze. (…) A barwne postacie świętych, maszerujących w nieskończoność na szeregach przepysznych okien, mogłyby nieść swe aureole jak pochodnie przez mroczne lądy i dalekie morza.

- G. K. Chesterton, Idee Ewangelii, Szczecinek 2003, s. 82.

(Na zdjęciu kościół świętej Barbary w miejscowości Kutná Hora w Republice Czeskiej)


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Warty uwagi cytat z "Robotnika" Jüngera



Żyjemy w sytuacji, w której ani praca, ani posiadanie, ani majątek nie przynoszą zysków, a dochód zmniejsza się proporcjonalnie do obrotu. Świadczy o tym pogarszanie się sytuacji życiowej robotnika, coraz szybsze rozpraszanie się majątków, nietrwałość własności, zwłaszcza własności ziemskiej, wreszcie nietrwałość środków produkcji. Produkcja nie wykazuje stabilności, toteż niepodobna jej zaplanować na dłuższy okres. Wszelki zysk pochłania wciąż powracająca konieczność większego przyspieszenia. Nieograniczona konkurencja obciąża bez różnicy producenta i konsumenta – jako przykład podajmy reklamę, która rozwinęła się w coś na kształt fajerwerku, pochłaniającego ogromne sumy, których pokrycie należy do nas wszystkich. Trzeba też wspomnieć o kompletnie nieukierunkowanym wzbudzaniu potrzeb, rosnących wygodach, bez których człowiek we własnym mniemaniu nie byłby już w stanie egzystować, a które zwiększają tylko rozmiary jego zależności i jego zobowiązań. Same te potrzeby z kolei są tyleż różnorodne, co zmienne – coraz mniej rzeczy kupuje się na całe życie. Zdaje się zanikać wszelki zmysł trwania, ucieleśniający się zwykle w posiadaniu nieruchomości, w przeciwnym wypadku trudno byłoby wyjaśnić, dlaczego na zakup samochodu, trwałego zaledwie przez kilka lat, przeznacza się sumy wystarczające na wiejską posiadłość lub winnicę. Wraz z inwazją towarów, wytwarzanych na skutek gorączkowej konkurencji, mnożą się nieuchronnie kanały, którymi odsysany jest pieniądz. Ta mobilizacja pieniądza wytwarza system kredytowy obejmujący nawet grosiki. Zaistniała więc sytuacja, w której dosłownie żyje się na raty, to znaczy w których egzystencja ekonomiczna jawi się jako nieustanna spłata kredytów płacą, już z góry nimi obciążoną. Zjawisko to odzwierciedlają w ogromnej skali długi wojenne, w ramach których skomplikowane mechanizmy finansowe skrywają w istocie konfiskatę energii potencjalnej, oprocentowanie niewyobrażalnych łupów dzięki wykorzystaniu siły roboczej; a proces ten sięga w głąb prywatnych egzystencji. Należy też wspomnieć o tendencji do nadawania własności form coraz mniej zwartych i odpornych. Chodzi tu o przemianę resztek własności feudalnej we własność prywatną, o sposób, w jaki indywidualne i społeczne oszczędności zastępuje się płatnościami ubezpieczeniowymi, a przede wszystkim o rozmaite ataki na rolę złota jako symbolu wartości. Dochodzą do tego formy opodatkowania, nadające własności swego rodzaju charakter administracyjny. Tak oto po wojnie właściciel domu staje się poniekąd poborcą podatkowym na rzecz programów budowlanych. Tym atakom cząstkowym odpowiadają całościowe inwazje na ostatnie zakątki ekonomicznego bezpieczeństwa w postaci inflacji i katastrofalnych kryzysów. Sytuacja ta nie podlega żadnej ekonomicznej regulacji już choćby z tego powodu, że władają nią prawa odmienne od gospodarczych. Wstąpiliśmy w fazę, w której wydatki są większe od dochodów i w której widać bardzo wyraźnie, że technika to nie zagadnienie ekonomiczne, podobnie jak robotnika nie sposób pojmować w kategoriach gospodarczych.

- E. Jünger, “Robotnik”, 1932